„Skoro miał tak dobrą lewą, to nie musiał używać prawej”. Legenda muraw i zakrapianych bankietów

autorstwa redakcja, 1 rok temu

Był wprawdzie pucułowaty i w zasadzie grał tylko jedną nogą, ale – jak zwykli mówić jego wielbiciele – skoro miał tak dobrą lewą, to nie musiał używać prawej. Poza murawą nie stronił od uciech, ale również i to stanowiło o jego uroku. Nie przypominał Adonisa, którego sportowe umiejętności zdawały się pochodzić z innej planety, a raczej everymana, niosącego ludziom radość i także starającego się żyć radośnie, mimo niełatwych warunków panujących na Węgrzech w czasach jego młodości. Na temat jego pozaboiskowych wyczynów zachowały się niezliczone anegdoty, wśród nich na przykład wspomnienie kapitana reprezentacji Anglii Billy’ego Wrighta, jak to pewnego wieczoru w Glasgow Puskás dobrał się do deski serów, albo świetnego, choć również niewylewającego za kołnierz szkockiego łącznika Jima Baxtera, który towarzyszył uwielbiającemu „łyski” Węgrowi w trakcie pewnego przyjęcia w Drumchapel, co zakończyło się przy zlewozmywaku.

Tę joie de vivre Puskása dobrze oddawał jego przydomek – „Öcsi”, braciszek. Wymyślił go ponoć napastnik Gyula Zsengellér, skądinąd zaprzyjaźniony z  ojcem legendarnego Węgra. Choć grali w innych klubach  – Zsengellér w  Újpeście, a Puskás senior w Kispeście – spotykali się zawsze w poniedziałki, tradycyjnie wolnym dniu po niedzielnych meczach, żeby zażyć wspólnie gorącej kąpieli i napić się wina; w efekcie Zsengellérowi często kończyły się pieniądze i zamiast tramwajem musiał wracać kilkanaście kilometrów do Kispestu na piechotę. Kiedy syn przyjaciela debiutował w reprezentacji, w meczu z Austrią w sierpniu 1945 roku, swojego pierwszego gola strzelił właśnie z podania Zsengelléra. „Dalej, braciszku, dołóż nogę!” – zawołał weteran, a ponieważ określenie idealnie pasowało do pyzatego młodzieńca, zostało z nim już na zawsze.

Młodego Puskása zapamiętano jako pewnego siebie i zarozumiałego, ale także nieco naiwnego. Przed kolejnym meczem towarzyskim z Austriakami, w Wiedniu w 1946 roku, wśród piłkarzy rozdano banany. Napastnik Honvédu nigdy wcześniej ich nie widział, więc kiedy zobaczył Zsengelléra, który wyglądał, jakby miał zamiar zjeść owoc wraz ze skórą, ugryzł solidny kawał, żeby za chwilę wypluć i wyklinać starego przyjaciela ojca.

Wypada jednak dodać, że chłopak szybko się uczył i już wkrótce to on inspirował wiele typowych dla piłkarskiej szatni żartów, nabierając nie tylko kolegów z drużyny, ale także ważnych polityków. Podczas jednego ze zgrupowań reprezentacji na Margitsziget na widok odwiedzającego piłkarzy w białym mundurze generalskim ministra obrony Mihálya Farkasa wypalił: „Myślałem, że wreszcie przyszedł lodziarz”. Wszyscy zgromadzeni wstrzymali oddech na te słowa – Farkas był, poza wszystkim, jednym z architektów systemu represji Rákosiego. Ale generał po prostu się zaśmiał – Puskás mógł mówić, co mu się żywnie podobało.

To, że wydawał się wesoły i zrelaksowany, nie oznacza wszakże, że nie myślał serio o piłce nożnej albo że ograniczał się wyłącznie do popisywania się sztuczkami technicznymi za pomocą rzeczywiście fantastycznej lewej nogi. To prawda, był niebywałym technikiem, ale Aranycsapat nie zaszłaby tak wysoko bez jego równie imponującego zmysłu taktycznego. „Jeśli jakiś dobry piłkarz jest przy piłce, powinien móc wyobrazić sobie co najmniej trzy możliwości rozegrania – mówił prawy obrońca Jenő Buzánszky. – A Puskás zawsze widział co najmniej pięć”.

Fragment pochodzi z książki „Nazwiska dawno niesłyszane. Jak złoty wiek węgierskiej piłki ukształtował współczesny futbol”, która ukazała się w serii #SQNOriginals i jest dostępna ⏩ https://bit.ly/echo-wegry